Dzisiaj jedziemy
na obóz. Już nie mogę się doczekać. Chcę się oderwać od tej szarej
rzeczywistości, kłótni w domu i wizyt ciotek. Chcę trochę poszaleć z ludźmi w
moim wieku, a ten obóz daje mi do tego możliwość. Do tego jest w Bieszczadach.
Zawsze chciałam tam pojechać, pochodzić po górach. Przychodzę na miejsce
zbiórki z wielkim plecakiem zapakowanym tylko do połowy. Zastosowałam się do
regulaminu. A poza tym i tak będę te rzeczy prać.
Oboźny odczytuje
listę obecności, po czym wsiadamy do autobusu, uprzednio pożegnawszy się z
rodzicami. Już się nie mogę doczekać momentu, w którym wysiądę z pojazdu ze
świadomością, że mam przed sobą całe dwa tygodnie z harcerzami. Od razu
zaczynamy śpiewać. Na początek idą piosenki typu Jolka, Jolka czy Plastikowa
Biedronka.
Kilka kilometrów
za miastem zaczyna się stara śpiewka:
- Daleko jeszcze?
Tymi dwoma słowami denerwujemy naszych opiekunów jakieś dziesięć minut.
Każdy zajmuje się sobą, rozmowami, graniem na komórkach czy słuchaniem muzyki.
Droga mija nam szybko. Nim się spostrzegamy wysiadamy już z autobusu na
bieszczadzką ziemię. Wchodzimy na teren naszego obozu, gdzie już zostały porozstawiane
namioty. Dostajemy dwie godziny na wypakowanie się i umundurowanie, gdyż będzie
apel.
Po tym czasie wszyscy w mundurach stają na placu i czekają na polecenia
komendanta. Ten rozdziela nas na drużyny. Najmłodsi to harcerze, najstarsi –
wędrownicy. Ci pomiędzy są harcerzami starszymi. Każda z drużyn ma swojego
drużynowego i przybocznego. Ja trafiłam do wędrowników pod skrzydła Kamili –
drużynowej – oraz Karola – przybocznego.
Nasza drużyna nie jest duża, ale mimo to robimy więcej niż inni. Już pierwszego
dnia okazuje się, że mamy nocną wartę. Wybieram godziny od północy do drugiej,
gdyż wiem, że w pierwszych dniach o tej porze nie dzieje się nic ciekawego.
Żadnych podchodów czy psikusów nikt nie robi, bo jeszcze nie ma jak. Owinięta w
koc, siadam na chwilę na pieńku, próbując nie zasnąć. Jednak długa podróż daje
się we znaki.
Kolejnego dnia Grzesiek – oboźny – kilka minut przed godziną ósmą budzi
nas. Oznajmia, że do śniadania mamy trzydzieści minut. Do tego czasu powinniśmy
się odświeżyć i pościelić łóżka. Gdy wyznaczony czas mija, ustawiamy się
drużynami na placu i czekamy na oboźnego. Niestety, pech chce, że nasz
przyboczny przychodzi wcześniej niż jeden z chłopaków z drużyny. Za karę musimy
zrobić dziesięć pompek. Nic strasznego, jednak trochę głupio, gdy patrzy na to
cały obóz. Szybko je robimy, po czym udajemy się na śniadanie.
Zajęcia przedpołudniowe nie są jakieś strasznie trudne. Mamy grę
terenową. Wystarczy znaleźć punkty i wykonać zadania, które na nich czekają. Na
moją drużynę składają się praktycznie sami wędrownicy. Poza nimi jest dwójka
harcerzy starszych. Wyruszamy na pierwszy punkt, gdzie czeka na nas
przechodzenie między linami, czołganie się oraz rzut szyszką. Prościzna.
Zadanie zostaje wykonane, dostajemy punkty. Zauważam, że nasz przyboczny
lustruje mnie wzrokiem. Nie mam pojęcia, o co może chodzić, gdyż takie coś
zdarza mi się pierwszy raz. No nic. Nie będę się nad tym rozwodzić, gdyż po
prostu mi się nie chce.
Przed obiadem Karol karze mi zrobić dziesięć pompek za rzucenie szyszką
w innego instruktora. Dobra, może zasłużyłam, ale nie rozumiem, dlaczego tak
bardzo się tym przejął. Przecież nikomu nic się nie stało.
Wieczorem mamy ognisko. Będziemy grać na gitarze, śpiewać i się bawić.
To jest to, co lubię najbardziej. Zabieram swój śpiewnik i udaję się na
miejsce. Jako pierwsze śpiewamy Aleksandra.
Patrzę w niebo nad nami, które zaczyna już ciemnieć. Widocznych jest coraz
więcej gwiazd. Godzinę później udajemy się spać. A Grzesiek odgwizduje
bezwzględną ciszę nocną.
Następnych kilka dni mija mi spokojnie. No, może poza faktem, że Karol
każe mi tłoczyć za byle co. Ostatnim takim wybrykiem było powiedzenie o
drużynowym harcerzy starszych idiota.
Nie no, ja go zupełnie nie ogarniam. Kładę się spać po męczącym trochę dniu.
Mieliśmy wycieczkę i późno wróciliśmy.
O pierwszej w nocy ktoś mnie budzi. Jak się okazuje, jest to komendant,
który wraz ze swoim wieloletnim przyjacielem postanowili nam zorganizować dzień
wojskowy. W podporze przodem czekamy na wszystkich. Jak się okazuje przegon
robią nam dlatego, że warta nie stawiła się o czasie. Kadra oczywiście udziału
w tym nie bierze. Poza Karolem. Po około dziesięciu minutach biegu zaczynam
kaszleć. Nie mogę złapać oddechu. Ogarnia mnie strach. Przecież tyle lat astma
się nie ujawniała a tu nagle… Nie mam żadnych lekarstw. Czuję, że tracę
równowagę. Ktoś mnie łapie i gdzieś niesie. Potem urywa mi się film.
Budzę się na swojej kanadyjce. Mogę
oddychać, wszystko jest dobrze. Siadam niepewnie. Nie zauważam nikogo. Jednak
po chwili do namiotu wchodzi komendant.
- Co się stało? – pytam zdezorientowana.
- Zemdlałaś, ale już wsyztsko dobrze. Nie
bierzesz udziału w dniu wojskowym. Za to posiedzisz przy piecu.
- Dobrze.
Palenie w piecu jest to chyba najlepsza
robota na obozie. Nie robisz nic, tylko siedzisz, od czasu do czasu podkładasz,
chodzisz do lasu po drzewo i je rąbiesz. Jest coś około piętnastej, a ja od
kilku godzin rąbię drzewo. Kiedy przyszłam, nie było ani jednej gałązki. Jestem
już trochę zmęczona tym machaniem siekierą, jednak muszę to robić.
Zauważam, że do umywalni obok przychodzi Karol i Przemek. Po raz kolejny
uderzam siekierą w gałąź. Nawet nie próbowałam brać się za rąbanie pieńków. Nie
dałabym rady, bo są gube, a ja tyle siły nie mam. Z namiotu wychodzi Karol.
- Druhna da tą siekierę – mówi, podchodząc do
mnie
- Proszę – bez wahania korzystam z pomocy.
Patrzę, jak próbuje rozrąbać największy pniak, jaki leży w pobliżu.
Jednak po kilku nieudanych próbach i mojej pomocy, nie wychodzi. Postanawia
zabrać się za jakiś mniejszy i kilkadziesiąt minut później przede mną leży cały
stosik polan do pieca.
- Bardzo dziękuję – uśmiecham się.
- Spoko – zdaje się lekceważyć sprawę. Jednak
dla mnie wiele znaczy, że mi pomógł, chociaż nie musiał. Za to moja koleżanka,
z którą mam tą wartę, siedząca przy kuchni i czekająca na polecenia kucharek,
stwierdza że zrobił to jedynie z litości, gdyż jestem dziewczyną. Ale on zdawał
się dobrze wiedzieć, że jeśli nie proszę o pomoc, to niekoniecznie jest mi ona
potrzebna.
Wieczorem wracam do namiotu. Mówiąc lekko – zdycham.
*~~*
Obóz się kończy – dzisiaj wracamy do domu. Siedzę w autobusie, wszyscy
już są. Teraz trzeba tylko sprawdzić obecność i wyruszamy. Szkoda się żegnać z
tym miejscem.
Jesteśmy na miejscu. Zabieram plecak i idę się pożegnać ze wszystkimi.
Ku mojemu zdziwieniu, Karol mnie przytula. Cóż…. Od początku roku szkolnego
będę należeć do tej drużyny, co on. Z tym, że on chyba z niej odchodzi…
Uśmiecham się, mówiąc mu ciche cześć, po czym odwracam się i wsiadam do
auta mojego taty.
Rok szkolny się
zaczął. Pierwszy tydzień spędzony w internacie należy do tych bardziej
wesołych. Jak inaczej nazwać wlewanie wody do pokoju, czy puszczanie muzyki na
fulla o godzinie pierwszej czterdzieści dwa?
W ten weekend
mamy wypad. Znaczy wypad jak wypad. Takie spotkanie. Będziemy spać pod
namiotami itp. Już się nie mogę doczekać. Mam nadzieję, że będzie fajnie. No,
bo dawno się nie widzieliśmy z ekipą z obozu.
Wpadam do
internatu, rzucam torbę i zbiegam. Za budynkiem spotykam chłopaków, którzy
rozstawiają namioty. Witam się z nimi, po czym idę do sklepu.
Wracając,
zauważam, że się zwinęli. Został jeszcze Łuki i Jasiek. No i Karol. Ci dwaj
pierwsi wsiadają do auta i jadą. Macham im z uśmiechem. Jestem pewna, że
jeszcze dzisiaj nie raz się spotkamy. Wchodzę do internatu, zabieram torbę i
schodzę. Piątek. Teoretycznie powinnam być w domu, ale jakoś mi się tam nie
śpieszy. Spaceruję sobie za budynkiem. No, do rozpoczęcia zostały co najmniej
cztery godziny. Przecież nie będę siedzieć bezczynnie.
- Ty tu mieszkasz? – z zamyślenia wyrywa mnie
głos Kłosa, który wychyla głowę z namiotu – magazynu.
- No, tak –
odpowiadam zdziwiona, gdyż nigdy on pierwszy rozmów z, praktycznie,
nieznajomymi osobami nie zaczynał.
- I jak się mieszka?
- No, spoko. Czasem
są odpały, ale to dobrze. Nie może być za nudno – uśmiecham się.
- A jak tam szkoła?
- Dobrze, chociaż już
nawalili zadań.
- Z czego?
- Z matmy – wzdycham.
- Jak chcesz to mogę
ci pomóc.
- Serio?
- No raczej.
- To ja przyniosę
zeszyt.
Przez kilka
minut szukam wyżej rzeczonego przedmiotu, po czym przynoszę go. Przez chwilę myśli i się głowi,
a potem jak gdyby nigdy nic oddaje mi go i tłumaczy co i jak po kolei. No,
jednak nie ma to jak zdania na matematyce. To jest najlepsze. Rozwiązuję to
coś, jednak co chwilę muszę go o coś spytać, gdyż nie pamiętam. Mam szczęście,
on pamięta.
Zadanie
zrobione. Dziękuję mu za pomoc, mimo, że
twierdzi, że to nic. Ale dla mnie to dużo, bo naprawdę nie ogarniam tego
przedmiotu. Mogę pisać wypracowania z polskiego, odpowiadać z historii, pisać
prasówki z wosu. Wszystko, tylko nie przedmioty ścisłe.
Nadchodzi wieczór. Zaczynają się zjeżdżać
już wszyscy zaproszeni. Mają ze sobą gitary, śpiewniki i inne takie przyrządy. Kamil, jako oboźny, zaczyna kwaterować ludzi.
No… Nie mogę narzekać na towarzystwo. Jest mój były druh drużynowy i moja była
drużyna. No i znów będę miała co wspominać.
Siedzimy
przy ognisku i śpiewamy. Niektórzy grają na gitarach, inni szukają w
śpiewnikach odpowiednich tekstów, chłopaki podkładają do ognia. Jest wesoło, o
to głównie chodzi. Następnego dnia czeka na nas gra terenowa. Potem warsztaty i
ognisko obrzędowe, czyli takie, na które wszyscy powinni przyjść w mundurach.
Późnym
popołudniem mamy chwilę czasu wolnego, którą Wiktor wykorzystuje grając na
gitarze. Wychwytuję chwyty mojej ulubionej piosenki, czyli Aleksandra. W tej samej chwili podchodzi do mnie Karol i
zdenerwowany krzyczy.
- Może byś się
ruszyła i pomogła, co?
- Może byś nie
krzyczał? Nie można spokojnie? Zawsze chętnie pomogę.
- To nie gadaj, tylko
się rusz. Trzeba pomóc chłopakom z drzewem!
- Ja pierdzielę,
ogarnij się i nie wrzeszcz. Już idę – kłaniam się z ironią i odchodzę.
Co mu nagle odbiło? Mam czas wolny, tak? To
w końcu jest chwila do mojej dyspozycji. Wystarczyło, żeby powiedział normalnie
i po krzyku. Ja nie rozumiem, o co on się piekli. Masakra jakaś.
Gdy znieśliśmy już drzewo na ognisko, okazało
się, że plany są przesunięte o godzinę w przód, czyli ognisko nie odbędzie się
o dwudziestej pierwszej tylko o dwudziestej drugiej. Wykorzystuję dodatkową
godzinę wolnego i siadam na skraju obozowiska, patrząc w gwiazdy, które już
powoli zaczynają być widoczne na ciemniejącym niebie.
Dochodzą do
mnie dźwięki gitary Kasi i Wiktora. Miło tak na spokojnie posłuchać piosenek i
powspominać obozowe przygody, z którymi się kojarzą. Ktoś siada obok mnie,
wyczuwam to, nawet nie patrząc w jego stronę. Słyszę też cichy, ledwie
dosłyszalny szept Karola.
- Przepraszam, że
się tak uniosłem.
- Jestem w stanie ci
wybaczyć – prycham. – Co ci odwaliło?
- Sam nie wiem.
- To na przyszłość
może się pohamuj.
- Postaram się.
Jest już
ciemno. Gwiazdy są dobrze widoczne na niebie. Uśmiecham się. Lubię czasem oddać
się melancholijnemu nastrojowi. Podciągam kolana pod brodę i patrzę w górę. Patrzę w przeszłość. Uwielbiam
astronomię. Ale paradoksalnie nienawidzę fizyki. Nagle postanawiam przejść do
ofensywy i wypytać Kłosa o kilka spraw, które nurtują mnie od obozu.
- Czemu ty jesteś
taki trochę sztywny? – pytam niewinnym głosem. Wiem, że mi odpowie. Czuję to.
- Nie jestem
sztywny aż tak – wyczuwam, że się uśmiecha. – Tak mnie wychowali. Wiem, że
wielu harcerzy z tego powodu drwi ze mnie. Ale ja też mam jakieś uczucia.
- Rozumiem, ale
czasem to jest trochę denerwujące.
- Wiem, ale ja też
mam gorsze dni i strzelam gafy. Zwłaszcza przy dziewczynie, która mi się
podoba.
- O proszę. Czyli
nawet Kłosu ma uczucia.
- Zdarza się
najlepszym.
- Tak, jak masz
zamiar z tym żyć? – wystawiam mu język. Taka rozmowa, prawdziwa szczera
rozmowa, rzadko się zdarza.
- Jak mnie będzie
chciała, to mam zamiar żyć szczęśliwie. A jak nie, to się będę martwić - przysuwa się trochę.
- To dostanę
zaproszenie na ślub? – to moje standardowe i ulubione pytanie.
- Pewnie tak –
mówi, a po chwili dodaje cicho – ale nie w takiej roli, jak myślisz.
- A w jakiej? –
pytam, dając mu do zrozumienia, że usłyszałam.
- W zupełnie innej
– uśmiecha się, po czym łapie moją rękę i splata swoje palce z moimi. W moim
brzuchu eksploduje stado motyli, rozlewając przyjemne ciepło po całym ciele.
Czuję jego ciepły oddech na ramieniu. A po chwili jego usta łączą się z moimi.
Są takie delikatne i miękkie. Oddaję pocałunek, co kwituje pomrukiem
zadowolenia. Teraz zrozumiałam, że on też nie jest mi do końca obojętny.
Świetna historia;) Zwykle tak jest,że nie dostrzegamy tego co jest naprawdę tak blisko nas. Czekam na wiecej Twoich one partów;*
OdpowiedzUsuńKłosu :D A to ci zły harcerzyk z niego. Sposób na zwrócenie uwagi nie najlepszy, także sądziłam, że może był zazdrosny. Jednak z klasą to zakończył :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Fajnie to wymyśliłaś ;] Taki cichy, niepozorny Karolek. I to jeszcze jako harcerz :D Czekam na więcej ;)
OdpowiedzUsuńKarollo harcerzem? A to niespodzianka :p Taki trochę schowany, niepozorny czasem wybuchowy Kłosik. Lubię to, oj lubię :D
OdpowiedzUsuńJa tam zielona w tych harcerskich sprawach, więc się ciut dowiedziałam ;p A z tym ślubem dobre to było :D
Ja jestem na tak :D Szczególnie dlatego, że jestem harcerką :D
OdpowiedzUsuńDopiero zaczęłam czytać, a już nie mogę się doczekać następnej partówki :)